Mój stosunek do tego świata zmieniał się na przestrzeni lat. Śmieję się pod nosem czytając posty, w których zwracam się do spersonifikowanej choroby psychicznej, jestem zażenowana przeglądając swoje pro-anorektyczne wpisy. Mam ochotę jebnąc młodsza siebie w łeb i powiedzieć: skończ waćpani, wstydu oszczędź.
Ale przeszłości się nie zmyje. Zostaje, jak blizna. Nie tylko w postaci tego bloga.
Choć zdecydowanie te żenujące pro ankowe zachowania przeminęły, o tyle ślad na psychice pozostał.
Ważę 70kg.
Najwięcej w swoim życiu.
Wciąż nie cierpię swojego ciała.
Nie jest to u mnie takie oczywiste. Odkrywam dekolt, pokazuję nogi, noszę sukienki, nie boję się iść na plażę. Ale nie umiem patrzeć na siebie w lustrze. Nie robię sobie zdjęć. Boję się wejść w głębszą relację romantyczną, bo czuję, że takiego ulanca nikt nie pokocha.
Jestem fatfobką, byłam i zawsze będę - nie wykorzenię z siebie nauk, których społeczeństwo udzielało mi odkąd miałam 6 czy 7 lat.
Ale to takie śmieszne, jak życie nami pomiata. Mam 19 lat, napisałam pięknie matury, dostałam się na prawo... Dojrzałam i zmadrzalam, a dalej, jak za czasów gdy miałam 11 lat, uważam że będę coś znaczyć dopiero gdy schudnę.
To dopiero heca.
Nie zostaje mi nic, jak spełnić wreszcie to moje założenie. Dziś był pierwszy dzień od miesięcy, gdy nie jadłam jak świnia. Zjadłam niecałe 500 kalorii.
Ogólnie plan jest taki, aby jeść jak najmniej. W porywach mogę pozwolić sobie na 1500 kcal,. gdyby wystąpiła jakaś emergencja. Ale trzymajmy się tego jednego-dwoch posiłków dziennie w granicach 1200 kcal.
Chciałabym jebnąc głodówkę, no ale głupia nie jestem, wiem jak to się skończy XD Dlatego narazie powoli, tyle aby być głodnym, ale nie wygłodzonym.
Zdrówka życzę, jeśli to ktoś czyta. Skoro tu jesteś, to ci się przyda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz